niedziela, 26 kwietnia 2015

Holoubek i Koperek

HOLOUBEK I KOPEREK
czyli brać czy nie brać

Światło gaśnie. Zapada cisza. Tak właśnie zaczyna się najtrudniejszy sprawdzian dla dorosłych  – dziecięcy konkurs teatralny. Tu, w świetle reflektorów widać wszystko. Czy pedagog potrafił zbudować spójną i pewną siebie grupę? Czy stworzył miejsce dla jej kreatywności i potencjału, czy też zamknął ją w sztywne ramy swojej prywatnej wizji? Każdy ruch, każde słowo małego aktora stanowią o jakości pracy pedagogicznej. I znaczą więcej niż wszystkie dyplomy i kursy świata.
Konkursy są także wyzwaniem dla tych, którzy podjęli się je oceniać i kategoryzować na lepsze i gorsze. To, czy jury zda egzamin, wcale nie zależy od wiedzy i doświadczenia teatralnego. Tu nie liczy się teoria reżyserii ani praktyka dykcji. Na pierwszy plan wysuwa się pedagogika.
Jakiś czas temu miałam okazje przyglądać się pewnemu konkursowi teatralnemu dla dzieci. Wiosenne święto radości! Kolorowe kostiumy, dekoracje, prawdziwa scena i ...prawdziwe emocje młodych adeptów Melpomeny. I wszystko byłoby cudnie, gdyby nie dorośli, którzy jak wiadomo widzą kapelusz, a nie węża boa i słonia. 
Rzeczony konkurs w środowisku nosi przydomek „prestiżowy" i uważa się za sukces zdobycie w nim chociażby wyróżnienia. Organizatorzy zatroszczyli się o długą listę patronów (na plakatach pojawiły się nazwy profesjonalnych teatrów) oraz o specjalistów w składzie jury. Spektakle mieli zatem oceniać znany reżyser, aktorka serialowa, pani doktor z uczelni teatralnej zajmująca się dykcją oraz kompozytor. Zacne grono - pomyślałam widząc w mailu wytłuszczone nazwiska. 
Jednak już po pierwszym pokazie przekonałam się, że mam do czynienia z „zacnym gronem" ignorantów pedagogicznych. Po występie rozentuzjazmowane dzieciaki wpadły do sali, w której jury omawiało spektakle. Panie nauczycielki napomniały podopiecznych, żeby pilnie słuchali „mądrych ludzi, bo oni znają się na teatrze". Marchewki, szczypiorki i kukurydza zasiadły na dużo za dużych krzesłach i z rozdziawionymi buziami śledziły każdy ruch serialowej Anki. I wtedy „zacne grono" przemówiło, obrzucając krytyką wszystko, co się da. Pani doktor objechała brukselkę, że nie wymawia poprawnie "r", pan kompozytor przyczepił się, że chór groszków nie śpiewał czysto, aktorka powiedziała selerowi, że jego gra była nudna (bez eufemizmów), a znany reżyser wytknął instruktorkom, że nie zachowały dyscypliny na scenie. Siedziałam z boku  i obserwowałam, jak z każdym słowem uśmiechy na twarzach dzieci zmieniają się w coraz większe podkówki. Gdy w końcu cebulka zaczęła chlipać, jury uznało „omówienie" za zakończone i opuściło salę, zostawiając panie nauczycielki z dwudziestką bliskich płaczu maluchów.
W tym momencie stało się dla mnie jasne, dlaczego tak często podczas konkursów teatralnych organizatorzy unikają  spotkań z zespołami i omówień spektakli. Dzieciaki dostają tylko informację „wygraliśmy – przegraliśmy”. Cały ciężar wyjaśnień oddaje się pedagogowi prowadzącemu grupę, niech się martwi. Tylko, że często on sam nie rozumie werdyktu i nie wie, co powinien przekazać swoim podopiecznym. A przecież to właśnie informacja zwrotna ma w tym wszystkim największe znaczenie. Wskazanie mocnych i słabych stron, określenie kierunku, w którym zespół powinien podążać. To jest rola jury.
Ku mojemu przerażeniu  kolejne spotkania oceniające wyglądały podobnie. Przy trzecim omówieniu nie wytrzymałam i zapytałam, czy ktokolwiek z szacownego jury pracował z dziećmi i ma chociaż blade pojęcie o pedagogice teatru. Obrzucono mnie pogardliwym spojrzeniem i poinformowano, że to nieistotne, bo teatr to teatr.
Otóż nie, Szacowni Jurorzy Konkursów Teatralnych dla Dzieci. Między teatrem profesjonalnym a dziecięcym/ młodzieżowym jest przepaść. Techniki tworzenia spektakli w teatrze zawodowym całkowicie nie sprawdzają się w amatorskim. Inna jest specyfika pracy z aktorem, bo inne są możliwości występujących. Jednak najważniejszą różnicą jest cel. Teatr profesjonalny stworzono, by zachwycić widza, stworzyć dzieło sztuki, podczas gdy teatr szkolny ma przede wszystkim rozwijać małego człowieka. Przedstawienie jest tylko produktem ubocznym, nie celem samym w sobie. Trzeba być ignorantem do kwadratu, by wg tych samych kryteriów oceniać Holoubka i Krzysia-Koperka. Krzyś-Koperek nie musi być mistrzem dykcji ani perfekcyjnie panować nad ruchem. Ma rozumieć sens pracy zespołowej, nauczyć się radzić sobie ze stresem i tremą, a przede wszystkim świetnie się bawić i pokochać teatr. 
Ku mojej radości coraz więcej jest  pedagogów, którzy potrafią z mistrzowską precyzją wykorzystywać metody teatralne. Rzadko spotyka się już  „teatry tresowanych małpek", w których dziecko jest tylko narzędziem do przekazu wizji „pani reżyser". Akademie i klepanie wierszyków wróciły na swoje miejsce, czyli do sal gimnastycznych, i nie nazywa się ich „teatrem".  Żaden rozsądny instruktor nie próbuje  przenosić teatru profesjonalnego na grunt szkoły, bo to pierwszy krok w stronę porażki pedagogicznej i artystycznej. 
Po udziale w „prestiżowym" konkursie został niesmak i pytanie, które wielokrotnie słyszałam od pedagogów prowadzących teatry szkolne: brać czy nie brać udziału w konkursach? Kiedy patrzę na przygotowane przez dzieciaki przedstawienia, nie mam wątpliwości - brać. Możliwość wystąpienia na prawdziwej scenie, oglądanie spektakli innych grup, radość wygranej i łzy porażki - są bezcenne. Warto uczyć maluchy, że w teatrze jak w życiu, raz się wygrywa a raz przegrywa, że nasza praca nie musi się podobać wszystkim, że inni robią ciekawe rzeczy. Nawet krytyczną ocenę jury można przekuć w ciekawą lekcję wychowawczą i nauczyć, jak ważne jest przemyślane ocenianie innych.
Spotkania z jury są dla dzieci ważnym przeżyciem i uważam, że nie warto z nich rezygnować. Powinniśmy jednak wymagać od organizatorów konkursów, by do współpracy zapraszali osoby, które oprócz nazwiska mają doświadczenie i ogromne wyczucie pedagogiczne. To nie rywalizacja konkursowa stanowi problem, tylko to, w jaki sposób my, dorośli, ją zorganizujemy.
Konkursy teatralne to szansa na zobaczenie masy fantastycznych spektakli, które bez tego prawdopodobnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego i pozostały zamknięte w murach szkoły. I niezależnie od tego, co twierdzą „specjaliści", naprawdę są to bardzo ciekawe i artystycznie wartościowe przedstawienia, których nie powstydziłby się teatr profesjonalny.

Do końca życia nie zapomnę „Śpiącej królewny" zagranej przez przedszkolaki (czterolatki). Instruktorka wykorzystała do stworzenia dekoracji kolorowe kubiki, a za rekwizyty posłużyły akcesoria kuchenne.  Cała sala dorosłych widzów siedziała z rozdziawionymi ustami, nie mogąc się nadziwić perfekcji przedstawienia. A dzieciaki przez godzinę bawiły się w najlepsze. Widząc to, nie miałam wątpliwości, że ten pedagog zdał swój egzamin z wyróżnieniem.

środa, 6 sierpnia 2014

Spisek

Czy 250 tys. ludzi to dużo?  Mniej więcej tylu mieszkańców Warszawy zginęło podczas powstania 1944 r. Orientacyjnie 250 tys. liczy ludność takich miast jak Gdynia czy Częstochowa. 250 tys. osób podpisało także projekt ustawy Fundacji PRO - Prawo do Życia "zakazującej molestowania dzieci poprzez agresywną edukację seksualną już od najwcześniejszych lat szkolnych", który niebawem wejdzie pod obrady Sejmu. 250 tys. osób poparło zapis mówiący o tym, że pokazanie synowi, jak działa prezerwatywa lub przekazanie wiedzy nastoletniej córce o różnych sposobach antykoncepcji jest "przestępstwem", bo przecież "ułatwiamy" podejmowanie zachowań seksualnych ("Kto publicznie propaguje lub pochwala podejmowanie przez małoletnich poniżej lat 15 zachowań seksualnych lub dostarcza im środków ułatwiających podejmowanie takich zachowań, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2"). 
Wchodzę na stronę fundacji. Pierwsza moja myśl: "To jakieś jaja". No bo przecież nikt racjonalnie myślący nie weźmie poważnie tego, że istnieje globalny spisek środowisk LGBT (lesbijek, gejów, biseksualistów, transseksualistów) dążący do deprawacji dzieci. Ba! W intrygę wmieszana jest także Światowa Organizacja Zdrowia (WHO), której pedofilskie zapisy wnikliwie zebrano w oddzielny plik zatytułowany "wyciąg cytatów". Idąc dalej jesteśmy ostrzegani przed posłanką Anną Grodzką oraz grupą edukatorów seksualnych "Ponton". Dalej zastosowano wzorcowy suspens, rodem z Hitchcocka...Na celowniku seks edukatorów znalazła się Polska. W roku 2013 została opublikowana polska wersja „Standardów edukacji seksualnej w Europie”. Obrzydliwe praktyki niemieckich „edukatorów” mają być  w Polsce wprowadzone jako standard.

Teraz Twoje dzieci mają być pozbawione niewinności i wydane w ręce macherów od seksu.
No po prostu można umrzeć ze śmiechu. Hmmm...Można by. Teoretycznie. Gdyby pod takim myśleniem nie podpisało się 250 tys. ludzi.

Tymczasem "wiedza" o seksie przeciętnego gimnazjalisty zaskoczyłaby niejednego dorosłego. Tak, kochani.  W wieku lat 13. masze maleństwa nie są już takie niewinne, jakby nam się wydawało. Wielu ma za sobą pierwsze eksperymenty i próby erotyczne, niektórzy nawet ten "pierwszy raz" - doświadczenia zdobyte w szkole podstawowej. Jakby ktoś jeszcze nie zauważył - żyjemy w erze mediów - internetu, telewizji, prasy. Skończyły się czasy, gdy wiedzę o życiu intymnym czerpało się od starszych kolegów, z książek, od rodziców. Teraz pierwszymi nauczycielami seksu są najczęściej filmy, erotyczne strony internetowe, fora, instruktażowe filmiki na portalach społecznościowych. I jak wygląda ta "edukacja"? Ano tak, że dzieciaki wiedzą o rzeczach, o jakich nam się nie śniło - znają strony o sadystycznym seksie, erotyczne portale, eksperymentują z masturbacją, pettingiem i "dorosłym" seksem. Eksperymentują na wszystkich frontach - seksu hetero i homoseksualnego, pojedynczego i grupowego (gra w "słoneczko"). Przy tym wszystkim nie mają podstawowej wiedzy, bo to, co mówi się na biologii - jednym uchem wpada, a drugim wypada, a i atmosfera zwykłej lekcji nie sprzyja rozmowom i otwartości. I tym sposobem mamy tykającą bombę hormonalną.
Myślicie, że przesadzam? 
Przykład 1: 
Zacznijmy od czegoś, co można uznać za zabawne, jeśli pracuje się z młodzieżą i ma trochę poczucia humoru. Klasa szósta. Zastępstwo. Prowadzę lekcję historii. Dzieciaki dostają jakieś samodzielne ćwiczenie, więc mam chwilę na wpisanie do dziennika terminu sprawdzianu. Mylę się, więc rzucam do klasy niewinne pytanie: Czy ma ktoś gumkę? Z pierwszej ławki wstaje pyzaty okularnik i kładzie mi na biurku prezerwatywę truskawkową. Tylko taką, psze pani. Ale chłopaki mają jeszcze bananowe...
Przykład 2: 
Obóz integracyjny na początku 1. klasy gimnazjum. Wrzesień. Jedziemy z dzieciakami w góry. Już na peronie rzuca nam się w oczy "parka", która dość demonstracyjnie "liże się" otoczona wianuszkiem obserwatorów. Zwracamy uwagę - chłopczyk o anielskiej buzi bobasa jest zdziwiony, a zbuntowana pannica z makijażem a'la lolitka tylko wzrusza ramionami. Zdecydowanie nie pozwalamy parze jechać w jednym przedziale. Rozdzielamy ich także w miejscu noclegowym, na wszelki wypadek przydzielając pokoje znacznie od siebie oddalone. Pilnujemy. Ha! Próbowaliście kiedyś upilnować parę nastolatków? Radzę spróbować... Pierwsza wpadka - przyłapujemy młodych na dyskotece obozowej. Siedzą w jakimś kącie i trenują petting. Ona trzyma łapę w jego majtkach, on w jej. Rozmawiamy. Dzwonimy do rodziców i przedstawiamy sytuację.  Reakcja? Co pani insynuuje? Moja córka nie jest jakąś kurwą! Ona ma dopiero 12 lat! Po drugiej stronie podobnie. Dowiadujemy się, że Kubuś to jeszcze dziecko, niemal dopiero co wyjęte z pieluch. Cóż...pozostaje nam wzmóc czujność. Wpadka druga: podczas nocnego dyżuru, kolega znajduje rzeczoną parę w łóżku. Oboje są nadzy, chłopak, oczywiście w pełnym wzwodzie, leży na dziewczynie. Reszta dzieciaków w pokoju udaje, że śpi, ale doskonale wiemy, że obserwują. Rozmowa nr 2. Dowiadujemy się z koleżanką, że podczas pierwszego razu nie można zajść w ciążę... Tym razem dzwonimy do rodziców z żądaniem natychmiastowego odbioru pociech z obozu. Nie przyjeżdżają. Mamy parkę na głowie jeszcze kilka czujnych dni i bezsennych nocy.
Przykład 3: 
Podczas dyżuru koleżanka przerywa pewnej parze stosunek w toalecie. Ona 14, on 15 lat. Bez zabezpieczenia. Zaczynamy od rozmowy i dowiadujemy się, że owszem, wiedzą o istnieniu antykoncepcji, ale taki hardcore jest podniecający. Wzywamy rodziców, sugerujemy, by porozmawiali ze swoimi dziećmi o odpowiedzialności za drugą osobę, o szacunku, o konsekwencjach. A co ja tam mu będę gadał? Sam się dowie - słyszymy.
Przykład 4:
Gdybym nie pracowała z młodzieżą, chyba bym nie uwierzyła, że istnieje "gra w słoneczko". Sądziłabym, że to tylko bujna wyobraźnia nastolatków. Niestety, przekonałam się, że to nie mit, gdyby jedna z moich koleżanek, matka dorastającego syna lat 14, nie wróciła wcześniej z pracy i nie zastała swojej pociechy "bawiącej" się w najlepsze z kilkoma osobami ze swojej klasy. Młodzi ludzie byli tak zaabsorbowani "grą", że nie usłyszeli otwierania drzwi i tłukącej się w wejściu matki. Na czym polega gra? Kilka dziewcząt kładzie się nago, z rozłożonymi nogami na podłodze. Wokół nich stają rozebrani chłopcy. Każdy uprawia seks z dziewczyną, która leży naprzeciwko niego. Po pół minuty następuje zmiana. Chłopcy po kolei współżyją z kolejnymi dziewczynami. Przegrywa ten, który pierwszy osiągnie wytrysk... Dowiedziałam się o tej zabawie, bo koleżanka poprosiła o "fachową" pomoc w rozmowie z synem. Obie przeraziłyśmy się tym, jak bardzo przedmiotowo traktuje seks chłopak wychowany w wierzącej, szanującej się rodzinie.

Nie wiem jak wy, ale ja chętnie dołączę się spisku WHO. Z premedytacją też pozbawię niewinności swoje dzieci, nawet za cenę 2 lat więzienia, bo zależy mi na ich bezpieczeństwie i szczęściu. Chcę zobaczyć ludzi, który świadomie i rozsądnie podejmują współżycie, nie boją się bliskości, szanują siebie i swoich partnerów, a akt seksualny  nie jest dla nich traumą.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Podwórkowa edukacja

Pewnej leniwej niedzieli siedzieliśmy rodzinką w domu i zastanawialiśmy się, co ze sobą zrobić. A może spacer? Kino? Basen?
- O! Już wiem! - wykrzyknęłam radośnie - chodźcie, pojedziemy rowerami na Pragę, pokażę wam moje podwórko!
- A po co? - spytał zaskoczony Aktualny Mężczyzna, a Siostrzenica, zbuntowana dziesięciolatka wydęła z dezaprobatą usteczka.
No tak. Co taki "bananowy chłopczyk", wychowany w willowej dzielnicy może wiedzieć o podwórku na Pradze Północ? 
- Nie pytajcie, tylko chodźcie - zarządziłam - zabiorę was w podróż sentymentalną.



*  *  *  *  *
Wczesne lata podstawówki spędziłam w bloku na warszawskiej Pradze, w mieszkaniu, w którym jako dzieci mieszkały moja matka i ciotka.Później kwatera była wynajmowana, aż do czasu, gdy zamieszkałam tam z rodzicami.  Sześć pięter, sześć klatek - wszyscy się znali, wielu mieszkańców pamiętało moich dziadków, wiele koleżanek matki żyło tam nadal z rodzinami. Tak więc wokół były same ciocie i wujkowie. No i oczywiście spora gromadka dzieciaków, mniej więcej w moim wieku. 
I było podwórko - osłonięte z trzech stron ścianami budynku, z wąską uliczką przejazdową i "małpim gajem", obrośnięte jakimiś ozdobnymi krzakami, które stwarzały naturalne środowisko do zabaw w dom i sklep.  Daleko mu było do dzisiejszych, super bezpiecznych placów zabaw. Na środku podwórka znajdowała się piaskownica, w której babrały się najmniejsze dzieci, razem z psami, kotami i gołębiami. Nie pytajcie, co można było znaleźć w piachu. Nikt się tym jednak bardzo nie przejmował i maluchy bawiły się w najlepsze lepiąc babki i "upiększając" je kawałkami gruzu, pordzewiałymi kapslami, ptasimi piórami a czasem jak sie trafiło - psią kupą.
Obok stały jakieś drabinki do wspinaczki. Pamiętam, że nikt się na nich nie bawił, bo ustawiono je w najbardziej widocznym miejscu podwórza, zupełnie bez sensu. Obok nich była jeszcze rozklekotana, stalowa karuzela, z powyginanym wszystkim, co tylko dało się wygiąć. Ten dziwny przyrząd zwabiał dzieciarnię tylko wtedy, gdy jakiś miejscowy osiłek sprawdzał, jak bardzo da się rozkręcić karuzelę przy pełnym obciążeniu, przy czym należy zauważyć, ze pełne obciążenie zakładało nie tylko pasażerów w siodełkach, ale także wiszących na wszystkich możliwych prętach.
Wyposażenie podwórka stanowiła jeszcze huśtawka, wielka stalowa konstrukcja ustawiona w cieniu drzew. Ulubionym zajęciem dzieciaków było huśtanie się "aż do gałęzi" czyli bujanie się tak intensywnie, że cała konstrukcja huśtawki trzęsła się na wszystkie strony (aż dziw, że to się nigdy nie przewróciło) i można było dotknąć nogami gałęzi pobliskiej jarzębiny. No i oczywiście zeskoczyć z rozpędzone zabawki na klepisko. O! Tu odbywały się prawdziwe zawody, kto skoczy dalej...  
Fajnym miejscem zabaw była jeszcze ściana z zabezpieczonymi kratami oknami od zaplecza apteki. Tu można było do woli walić piłką o ścianę i nikt się nie czepiał. Zaplecze apteki spełniało tez funkcję bazy do zabaw w podchody i chowanego.
Jednak centrum całego podwórka był trzepak, a raczej... całe trzepakowe królestwo. Trzeba wam wiedzieć, że mogliśmy się poszczycić najfajniejszym trzepakiem w okolicy. Był do całkiem spory kawałek przestrzeni, ogrodzony konstrukcjami z rur, na którym stały  aż dwa trzepaki. Znajdowała się tam jeszcze ławeczka do położenia dywanu oraz dość wysokie krawężniki. Zaraz obok był "małpi gaj" z niezliczoną ilością pieńków i  wystających z ziemi kamulców wszelakich. Najfajniejsze było to, że trzepak oddzielała od podwórka przejazdowa uliczka, tak wiec był miejscem odosobnionym i ukrytym przed rodzicielskim okiem., nic więc dziwnego, że to właśnie tam kwitło życie towarzyskie.
Trzepaki oczywiście służyły do celów akrobatycznych. Fikołki w przód i w tył, na górnym drążku, na dolnym lub przeplatane, z zejściem na ziemię. Wszelkie zwisy i przewiechy, wspinanie się. Myślę, że znaliśmy co najmniej  kilkanaście różnych technik zwieszania się z tego urządzenia. I nikt się nie przejmował niezliczoną ilością guzów, otarć i innych obrażeń wynikających z faktu, że trzepaki ustawione były na betonie. Nikt nie płakał, nawet jak zaliczył upadek z górnego drążka połączony z przystankiem na drążku dolnym. Każdy trzymał fason - zrywał się szybko z gleby, rozcierał obolałą część ciała albo przyklejał liść na krwawiące otarcie i z powrotem ładował się na swoją grzędę.
Naszą ulubioną zabawą była gra w "Ziemię". Był to rodzaj ciuciubabki, połączony z berkiem i  akrobatyką. Osoba, która kryła, odwracała się tyłem do przestrzeni trzepakowej i liczyła do 10. W tym czasie reszta graczy zajmowała jakieś pozycje tak, by nie dotykać stopami ziemi. Można było zawisnąć na trzepaku, stanąć na kamieniu, pieńku lub krawężniku. Szukający odwracał się i z zamkniętymi oczami musiał znaleźć jakaś osobę i ją rozpoznać. Utrudnieniem było to, że wszyscy gracze mogli uciekać przez kryjącym, ale tylko tak, by nie dotykać ziemi. Oczywiście, można było zaryzykować i przebiec po gruncie, ale jeśli szukający krzyknął wtedy "ziemia" - byliśmy złapani i trzeba było kryć. Zabawa była przednia, bo nasz trzepak zapewniał wiele możliwości bycia ponad ziemią. Można było w niewielkiej przestrzeni przemieszczać się i po trzepakowych konstrukcjach, i po krawężnikach, i po pieńkach i...po ziemi. 
Wąska uliczka na naszym podwórku notorycznie zamieniała się w boisko. Najczęściej było to pole do badmintona, w którego rżnęliśmy namiętnie całe lato. Nawet zmrok nam nie przeszkadzał, bo boisko delikatnie oświetlały latarnie wiszące na ścianach budynku. Rakietki i lotki miały chyba tylko 2 osoby na podwórku, ale nikomu to nie przeszkadzało. Urządzaliśmy całe mistrzostwa w tę grę, graliśmy pojedynczo i w debla. Bez siatki, na polach wyznaczanych krokami i rysowanych kawałkiem cegły. Badminton skupiał wszystkich. Losowana była kolejność i składy. Ktoś tam prowadził zapiski, ktoś inny sędziował, jedni grali, inni siedząc na okolicznych murkach - kibicowali. I tak życie sportowe i społeczne kwitło wokół dwóch kompletów rakiet i kilku lotek.
Drugą grą, która rozpalała naszą energię, były dwa ognie. Graliśmy w to zawsze, gdy tylko się dało, urządzając dodatkowo zawody między podwórkami. W zabawie  uczestniczyły 2 drużyny, w których należało wybrać "matkę". "Matka" danej drużyny ustawiała się za boiskiem drużyny przeciwnej. Gra polegała  na wzajemnym "zbijaniu się" piłką. Graczom nie wolno było wychodzić poza granice boiska. "Zbity" czyli uderzony piłką gracz schodził z boiska. Gdy wszyscy z danej drużyny zostali "zbici" na pole boiska wchodził gracz "matka". Wygrywała drużyna, której gracze pozostali na boisku. To były prawdziwe bitwy, podczas których "trup" słał się gęsto. 
Bardzo lubiliśmy też grywać w "wojnę", chociaż niezbyt podobało się to naszym rodzicom, którym notorycznie ginęły noże z ostrymi czubkami. Na kawałku ziemi, najlepiej w "małpim gaju", rysowało się duży okrąg, symbolizujący kulę ziemską i dzieliło się na tyle równych części, ilu było graczy. Jedna z osób rzucała scyzorykiem/ nożem tak, by wbił się on w ziemię, w polu przeciwnika. Następnie trzeba było, nie ruszając się z miejsca, odciąć linią kawałek terytorium przeciwnika tak, by linia przechodziła przez ślad po nożu. Rzucało się do skuchy, czyli momentu w którym nóż się nie wbił lub gracz nie wcelował w pole "wroga". Graliśmy w wojnę namiętnie, od szlachetnego wieku ok. 7 lat. I o dziwo, nigdy nie słyszałam, aby ktokolwiek zrobił sobie podczas tej zabawy krzywdę. Wiedzieliśmy, że trzeba uważać na siebie oraz na kolegów i tyle. Scyzoryki stanowiły integralną część zabaw na podwórku i nikt się temu nie dziwił.

*  *  *  *  *
Kiedy weszłam na swoje dawne podwórko, wydało mi się straszliwie małe i obce. Stałam chwilę i zastanawiałam się, co wywołało to uczucie obcości. I nagle zrozumiałam. Na podwórku panowała przeraźliwa cisza. Było niedzielne popołudnie, środek lata, a podwórko było całkowicie opustoszałe. Żadnych dzieci, żadnych babć-sąsiadek na ławkach ustawionych wokół piaskownicy, żadnych psów. Zniknęło wszystko, co pamiętam. Nie ma drabinek ani karuzeli, nie ma huśtawki ani wysokich drzew jarzębiny. Wycięto krzaki, w których zakładaliśmy domy dla lalek i chowaliśmy swoje skarby. "Małpi gaj" również wycięto. Ogrodzono i zrobiono tam parking. Nie ma także piaskownicy - zamiast niej środek podwórka zdobi klomb z roślinnością znikomej atrakcyjności. Trzepak zlikwidowano i zamiast niego powstała zamykana śmietnikowa altana...Na murze, o który odbijaliśmy piłkę, by grać w "kangura", zawisła tabliczka z zakazem. Czyżby w bloku, w którym żyje 120 rodzin nie było dzieci? Ależ są...Nawet mieszka tu nadal kilka moich koleżanek z dzieciństwa ze swoimi pociechami. Cóż się więc takiego stało, że podwórko jest puste?
Powodów można wskazać wiele. Od wirtualnej rzeczywistości po nieżyczliwych sąsiadów.  Moim zdaniem to nie jest wina wirtualnej rzeczywistości czy mediów, bo dziecko zawsze będzie wolało kontakt z drugim dzieckiem niż samotne tkwienie przed telewizorem czy komputerem. Winni jesteśmy my, rodzice. Czyż nie sprawdzamy chorobliwie bezpieczeństwa na placu zabaw i atestów urządzeń?  Sprawdzamy. Szukamy placów zabaw wyłożonych matami kauczukowymi, by nasze maleństwo przypadkiem nie nabiło sobie guza. Nie pamiętamy, że sami najchętniej wieszaliśmy się na nieatestowanych trzepakach. Czyż nie zabraniamy się bawić dzieciom ostrymi narzędziami? Zabraniamy. A tymczasem sami rżnęliśmy w pikuty, w "wojnę" lub po prostu rzucaliśmy do celu. I jakoś nic się nikomu nie stało. Przeżyliśmy. Czy nie chronimy pociech przed "złym towarzystwem"? Oczywiście, że tak. Tymczasem na naszym podwórku bawił się ramię w ramię syn pijaka, złote dziecko badylarza i córka profesora. I jakoś nie trafiliśmy wszyscy do jednej, więziennej celi. Ba, nawet większość z nas wyszła na ludzi. Czy nie chcemy chronić dzieci przed wszelkiej maści zboczeńcami? Chcemy. Tylko nie pamiętamy, że nasi rodzice też to robili. Uczyli, żeby nie rozmawiać  z obcymi, nie brać od nich słodyczy, nie chodzić nigdzie z osobami, których się dobrze nie zna. I tak robiliśmy. A nawet pilnowaliśmy się nawzajem i gdy działo się coś niepokojącego, biegliśmy zawiadomić dorosłych. Dlaczego więc naszym dzieciom budujemy szklaną klatkę i nie pozwalamy uczyć się życia oraz relacji społecznych w naturalnym środowisku, wśród różnych ludzi? Dlaczego chronimy je przed zdobywaniem doświadczenia na własnej skórze, kosztem guzów i pozdzieranych kolan? Dlaczego nie pozwalamy im być odpowiedzialnymi za siebie i swoich rówieśników? Nie mam pojęcia.

*  *  *  *  *
- Wow! Ale fajnie! Ciotka, gdzie ty się tego nauczyłaś? - podsumowała moja zmanierowana Siostrzenica, gdy wykonałam jedną z trzepakowych ewolucji na sprzęcie odnalezionym na jakimś  praskim podwórku.
- Jak to gdzie!? Na podwórku! Chodź, nauczę cię. 
I zawisłyśmy  jak dwa nietoperze głowami w dół.
Ku chwale podwórkowej edukacji.


piątek, 1 sierpnia 2014

Przerwana lekcja patriotyzmu

Był rok 2009. Pewnego dnia otrzymałam zaproszenie do Teatru Kamienica, na pokaz specjalny spektaklu "Pamiętnik z powstania warszawskiego", skierowany do nauczycieli. Nie jestem entuzjastką filmów lekturowych i przedstawień dla szkół, gdyż jeszcze nie zdarzyło mi się, aby takie "dzieło" robione pod publiczkę uczniowską było coś warte, więc prychnęłam z dezaprobatą i wrzuciłam pisemko do notesu. Na szczęście zaproszenie należało do tych upartych i wypadło spomiędzy notatek, akurat w momencie, gdy miałam chwilę czasu, by się w nie wczytać. Jakież było moje zdziwienie, gdy wśród twórców przedstawienia zobaczyłam nazwisko Jurka Bielunasa. Oooo! Wiedziałam już, że to TRZEBA zobaczyć. 
Jeśli kiedykolwiek mieliście szansę współpracować z Jerzym (ja dostąpiłam tego zaszczytu podczas warsztatów na PWST we Wrocławiu) lub widzieliście jakiś reżyserowany przez niego spektakl - nie muszę wyjaśniać dlaczego. Niewtajemniczonym powiem, że Jerzy Bielunas jest dla mnie mistrzem reżyserii grupy, twórcą, który ma nieprzeciętny talent do tworzenia spektakli muzycznych tak, by nie były to słodziutkie musicale, ale mocne i wzruszające widowiska. Któż nie zna kultowych już  "Ballad morderców" (1998) Teatru K2 z Kingą Preis i Mariuszem Drężkiem w rolach głównych? Pamiętam, jak zobaczyłam ten spektakl po raz pierwszy. To był szok. Czułam się, jakbym znalazła się w psychice różnej maści psychopatów, jakbym znała i rozumiała ich motywacje. Świetnie przetłumaczone teksty Nicka Cave'a, w połączeniu z  dobrą gra aktorską i genialną reżyserią pozostawiły niezatarte wrażenie. Podobnie jak przygotowany przez Jerzego koncert - spektakl "Biała Flaga", dedykowany Grzegorzowi Ciechowskiemu. 
Zachęcona nazwiskiem reżysera wybrałam się do Teatru Kamienica, by zobaczyć, co można zrobić z jednym z najbardziej niescenicznych tekstów literatury polskiej - z "Pamiętnikiem z powstania warszawskiego" M. Białoszewskiego.
(Źródło: http://youtu.be/KezfTQYZ3Cw )
Okazało się, że to spektakl dyplomowy studentów IV roku Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. L. Solskiego we Wrocławiu, z mocną i dynamiczną muzyką Mateusza Pospieszalskiego. Na scenę nie wyszli znani aktorzy, ale młodzi ludzie, pewnie rówieśnicy powstańców.To, co zobaczyłam po prostu wcisnęło mnie w fotel - nagle tekst, który wydawał mi się zupełnie nieteatralny, ożył, temat sprzed 65 lat stał się aktualny, a emocje i decyzje warszawiaków - całkowicie zrozumiałe. Dynamika przedstawienia wręcz porywała z miejsc, chciało się biec i uczestniczyć w obronie miasta, przedzierać kanałami, budować barykady. Do głębi poruszały sceny bombardowań. Czuło się strach, jaki towarzyszył bohaterom, nadzieję, którą przynosiły modlitwy. Jednej sceny z tego spektaklu nie zapomnę do końca życia - sceny zniszczenia katedry warszawskiej. Za każdym razem, gdy siedziałam na widowni (a parę razy to było) miałam ściśnięte gardło i oczy pełne łez. Z reszta nie tylko ja. Wystarczyło się rozejrzeć wokół, by zobaczyć ludzi, którzy ukradkiem ścierali wzruszenie z policzków. Od tamtej pory katedra przestała być dla mnie tylko kolejnym zabytkowym kościołem. Stała się sercem miasta, symbolem jego tragedii i siły.
Spektakl widziałam jeszcze kilka razy, bo uparłam się w swojej szkole, że muszą go zobaczyć wszyscy. I zobaczyli. Starszemu pokoleniu się nie podobał, bo odzierał powstanie warszawskie z tej całej pompatycznej otoczki. Twierdzili, że zbyt dynamiczny, że muzyka za nowoczesna, że nie pokazuje wydarzeń "jak Bozia przykazała". Nie rozumiałam tego, bo to po prostu był Białoszewski, który pokazał historię przez pryzmat przeżyć cywilów. I dla mnie tym był ten spektakl - odnalezionymi gdzieś między wersami, wśród muzyki emocjami tamtych dni, jakże aktualnymi. 
Uczniowie byli zachwyceni. Nie tylko ci przyzwyczajeni do teatru, doszukujący się metafor i doceniający różnorodność wykorzystania scenografii, ale także ci, którzy na co dzień nie wychodzą poza palenie fajek i bieganie na Legię. Nowoczesna forma spektaklu do nich przemówiła, a w młodych aktorach odnaleźli siebie. 
- Ech, wie pani? Ja stąd nie wyjadę, jak mój brat do Niemiec - powiedział jeden z tych niezbyt błyskotliwych uczniów, gdy znaleźliśmy się po pokazie na rozświetlonej latarniami ulicy - to jest przecież moje miasto. Dzielne było, nie?
Przy okazji kolejnej wyprawy do teatru rozmawiałam z uczniami na temat sensu wybuchu powstania. Ku zgorszeniu towarzyszącego nam historyka młodzi ludzie wyrazili pogląd, że powstańcy byli bandą debili, no bo kto normalny pchałby się w taką zadymę. Po spektaklu ci sami ludzie podeszli do nas i powiedzieli, że nadal nie rozumieją sensu powstania, ale szanują ludzi, którzy się w to zaangażowali. 
- To byli dzielni ludzie, honorowi...Nie to, co my - podsumowała jedna z dziewczyn i rozgorzała dyskusja na temat tego, jak oni, dzisiejsi gimnazjaliści zachowaliby się, gdyby przyszło im iść na barykady. Jakie były wnioski? Cóż, historyk był kontent.
Spektakl Jurka Bielunasa pod zmienionym tytułem (Pamiętnik z powstania warszawskiego. Oratorium) i ze znanymi twarzami zamiast młodych aktorów uświetnił w 2009 r. obchody rocznicowe. Było głośno, nazwiska znane, impreza się odbyła, tylko to już nie było to samo widowisko, pełne niezwykłej energii młodych ludzi. Brakowało spontaniczności oraz kameralnej atmosfery teatralnej sali, w której każdy widz stawał oko w oko z historią i swoimi emocjami. 
Fety rocznicowe się skończyły i...spektakl zniknął. Nie wiem, czy powstało profesjonalne nagranie, w każdym razie ja się do niego nie dokopałam. Na YouTube krążą jakieś fragmenty Oratorium, ale poza reklamówką Teatru Kamienica i prywatnymi nagraniami studentów, nie natknęłam się na żaden ślad "Pamiętnika..." w wersji teatralnej. Zniknięcie tego przedstawienia z desek teatru to nasza, warszawiaków kolejna porażka. Spektakl, który tak mocno przemawia do młodego widza, który tak niezwykle zmienia perspektywę, tak silnie przybliża historię powinien być w repertuarze non stop, grany właśnie przez młodych aktorów dla kolejnych roczników uczniów "przerabiających" Białoszewskiego. Dlaczego "Metro" można grać nieustająco od 20. lat, a "Pamiętnik..." pojawił się na chwilę? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że zabrałabym do teatru kolejne pokolenia, którym przynoszę na lekcje płytę z przedstawienia i słuchamy razem zaśpiewanych tekstów Białoszewskiego. I zawsze pada to samo pytanie: Proszę pani,a gdzie to można zobaczyć? Hmmm... Nie można. A spektakl ten powinien być jak pałeczka w sztafecie, którą kolejne pokolenia podają sobie z rąk do rąk. Niestety, nie jest. 


Źródło: http://youtu.be/ShFenThtMUc?list=PLR9Z8Dk6Wszoi0YVfkc0OCiqXkVRxj2rb

wtorek, 29 lipca 2014

Prawo sumienia


Rzeczywistość co chwila mnie czymś zaskakuje. Gdy już mi się wydaje, że głupota wokół mnie sięgnęła zenitu i po prostu dalej się nie da, wujek Albert rozdziawia szeroko paszczę w uśmiechu i ryczy z nieba: "A nie mówiłem?"


Kiedy kilka dni temu przeczytałam o "Deklaracji wiary i sumienia nauczycieli polskich" autorstwa blogera Janusza Górzyńskiego, uznałam to za żart. No bo kto normalny w demokratycznym państwie, w XXI w. wpadłby na pomysł, by nakłaniać pedagogów do podpisywania dokumentów rodem ze Świętej Inkwizycji, zagrażających fundamentalnym prawom człowieka o konstytucji RP nie wspominając (Każdy człowiek ma prawo wolności myśli, sumienia i wyznania oraz Krzewi ono [nauczanie] zrozumienie, tolerancję i przyjaźń między wszystkimi narodami, grupami rasowymi lub religijnymi)? A jednak wpadł. Ba! Znalazł nawet rzesze zwolenników. Także w środowisku nauczycieli. Żarty się skończyły.

W sumie żarty się skończyły bardzo dawno, gdy do szkół wprowadzono lekcje religii, a w salach powieszono krzyże. Prywatnie, jako osoba wierząca, nie mam nic przeciwko temu, jednak jako nauczyciel uważam, że szkoła powinna pozostać świecka. Religia czy wiara to prywatna sprawa każdego człowieka i nikt nikomu nie zabrania praktykowania swoich przekonań - noszenia medalika, uczestnictwa w nabożeństwach, modlitwy, spotkań wyznaniowych. Nie trzeba tego jednak przenosić w miejsca, w których stykają się ludzie o różnych przekonaniach,  innego wyznania, którzy także m_a_j_ą  p_r_a_w_o do wolności wyznania. 
A to prawo notorycznie jest łamane np. podczas rekolekcji czy spotkań świątecznych. Bo jak inaczej nazwać przymus uczestnictwa w rekolekcjach, czy też spotkaniach wigilijnych, które rozpoczynane są modlitwą? Kiedyś moja koleżanka, ateistka, zaprotestowała i oświadczyła, że nie pójdzie z młodzieżą na rekolekcje. Usłyszała od dyrektora, że to jej psi obowiązek, bo jest przede wszystkim wychowawcą, a swoje przekonania religijne ma zostawić poza bramą szkoły. Szkoda, że wszyscy inni również ich nie zostawili. Byłoby prościej.
A uczestniczenie we mszy na początku roku szkolnego traktowane jako obowiązek zawodowy? I nie mówię tu wcale o szkołach prywatnych, wyznaniowych. Na jakimś szkoleniu nauczycielskim jedna z uczestniczek, protestantka, mówiła o tym, że dyrektor obciął jej dodatek motywacyjny właśnie za to, że odmówiła udziału we mszach św. Argumentacja była podobna - jest pani opiekunem i wychowawcą i nie wolno pani zostawić dzieci bez opieki podczas nabożeństwa. Mało tego - nauczycielka miała stać w kościele obok swojej klasy i "dawać przykład". Czego? Chyba tylko obłudy.
Szkoła to nie miejsce na demonstrowanie swoich poglądów. To przestrzeń na pokazywanie dróg, poszukiwanie rozwiązań i refleksję nad ich wartością. To przestrzeń na dyskusję o wyborach człowieka (jakże różnych) i zadawanie pytań, na które nie zawsze znajduje się jednoznaczne odpowiedzi, zwłaszcza w dzisiejszym zróżnicowanym świecie. Powinno się rozmawiać z uczniami o różnych rzeczach, pokazywać im całe spectrum rozwiązań i uczyć mądrych wyborów. Takich, które oparte są na analizie możliwości i wartości, biorą pod uwagę wszystkie "za" i "przeciw", a nie są wymuszone przez odgórne wyznaczniki religijne.
Kiedy omawiam z uczniami Biblię (na polskim, dla jasności), zawsze stykam się z tym samym -lawiną pytań o charakterze prowokacyjnym. "Proszę pani, a jak to możliwe, by dziewica urodziła dziecko?", "A jak się ma stworzenie świata do teorii Darwina?", "A to zmartwychwstanie? To jakaś ściema!". Dla mnie to jednoznaczny sygnał - uczniowie pragną dyskusji na tematy, które ich interesują, które są im podawane w formie dogmatów, nie wyjaśniane. Zgodnie jednak ze swoimi przekonaniami (i nie podpisywałam żadnej klauzuli sumienia) mówię dzieciakom, że na języku polskim traktujemy Biblię jak książkę i nie roztrząsamy, czy to, co jest w niej napisane jest prawdą czy mitem. Dzięki takiej postawie - mam na zajęciach fajne dyskusje, bez skakania sobie do oczu osób wierzących i ateistów. Analizujemy postawy bohaterów, bez nabożnego szacunku, oceniamy ich czyny przez pryzmat ludzkich wartości, a nie dogmatów i autorytetów. Można? Można.
Mam nadzieję, że  "Deklaracja wiary i sumienia nauczycieli polskich" zostanie na etapie projektu i nikomu nie przyjdzie do głowy, by wcielać to w życie. Tak, jak w przypadku lekarzy, tak i tu nie przyniesie ona niczego dobrego, prócz absurdalnego podziału w społeczeństwie. Absurdalnego, bo przecież wszyscy, niezależnie od naszych decyzji życiowych czy poglądów wyznajemy podobne wartości i pracujemy dla drugiego człowieka, mając na uwadze jego dobro. 


      "Zostawmy ziemi ciężar stóp 
      A niebu jego niebieskość"
      Jonasz Kofta








poniedziałek, 28 lipca 2014

Kosmiczny pomysł na matematykę

Czy nie macie czasem wrażenia, że istoty zasiadające we wszelakich instytucjach oświatowych pochodzą z innej, odległej planety? Ba! Galaktyki!?  Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że zachowują się tak, jakby dopiero co zostały zrzucone na Ziemię i za wszelką cenę starały się a) wprowadzić własne kosmiczne porządki b) wyważać dawno otwarte drzwi c) pokombinować coś z czasem i dostosować zmieniający się świat do swoich wyobrażeń sprzed tysiąca lat świetlnych. 
- Masz, czytaj - psiapsióła podsunęła mi pod nos artykuł o wynikach matury z matematyki - to skandal.
- Matura?
- Nie, pomysły naszych władz oświatowych.
Przeczytałam i dowiedziałam się, że za niskie wyniki naszych wybitnych maturzystów odpowiedzialni są...nauczyciele. Ano. To my źle uczymy, nie mamy odpowiednich kompetencji i zniechęcamy biedne dzieciątka do nauki. Dlatego też trzeba zwalić na łeb nauczycielom kolejne absurdalne szkolenia, za które jakaś szycha zgarnie grubą kasę. To tak w skrócie.
Spojrzałam na Ewkę. Hmmm...już na pierwszy rzut oka widać było, że jest winna. Niska, niepozorna blondyneczka. Co ona może wiedzieć o matematyce? A te jej studia? Książka o metodyce nauczania przedmiotów ścisłych, która, wydana w Holandii, robi tam furorę, jako jeden z najciekawszych pomysłów pedagogicznych? Na świadków oskarżenia można jeszcze powołać tych wszystkich olimpijczyków i laureatów konkursów, których ma na koncie. No ale co to kogo obchodzi. Raport MEN-u prawdę Ci powie. Ewka jest niedokształconą paniusią od matematyki i tyle.
Ile jest takich Ewek? Nie mam pojęcia. Osobiście znam ich naprawdę wiele. Świetnie przygotowani, twórczy pedagodzy, pełni pasji i zaangażowania, poszukujący nowych metod w zmieniającej się rzeczywistości. Są też matematycy - rzemieślnicy, których również bardzo cenię. Nie mają tego błysku w oku, inwencji pedagogicznej, ale doskonale uczą i tłumaczą wszelkie matematyczne zagadnienia. A że pracują metodami tradycyjnymi? To nie grzech. Oczywiście, jak w każdym zawodzie i tu zdarzają się  pomyłki - ludzie przypadkowi, nienadający się do danej profesji, ale nie sądzę, by było ich aż tylu, by w znaczący sposób wpływać na ogólnopolskie wyniki matur. W każdym razie wszyscy oni, niezależnie od swoich zdolności i "kompetencji", trafiają do klasy, gdzie przychodzi im się zmierzyć z trzydziestką dzieciaków o różnych możliwościach, dysfunkcjach  i rozmaitym "zapleczu" domowym. Tę bandę łączy jedno - coraz bardziej powszechna dziś niechęć do wysiłku. A matematyka to niestety wymagająca dziedzina. Tu nie wystarczy coś tam przeczytać, poobserwować, zrobić jedno zadanko na kolanie. Nie. Tu trzeba wkuć na blachę tabliczkę mnożenia. Znać wzory. Pamiętać zależności. A na koniec  usiąść na tyłku i rozwiązać mozolnie setki zadań. Komu by się chciało?
Nawet najlepszy nauczyciel, dysponujący najnowocześniejszymi pomocami dydaktycznymi nie nauczy matematyki w klasie trzydziestoosobowej  przez 45 minut. Tu potrzeba współpracy z domem, motywowania przez rodziców, pilnowania, by dziecko zrobiło pracę domową, by nauczyło się porządnie tabliczki mnożenia. I to od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Potem na wyrabianie nawyków jest już za późno.
Do starszych klas szkoły podstawowej idą dzieci, które nie potrafią podstawowych rzeczy - czasem nawet dodawać i odejmować, o mnożeniu nie wspomnę. Trafiają do klasy IV, bo przecież nie można zostawić dziecka na drugi rok w nauczaniu początkowym bez zgody rodziców. A rodzice są różni. Ci rozsądni się zgodzą na drugoroczność  lub zaangażują w pomoc potomkowi. A reszta idzie dalej. Tu pojawia się problem zniechęcenia - kończą się oceny opisowe i dzieciaki zaczynają dostawać stopnie. Materiał jest coraz trudniejszy, braki coraz większe i coraz trudniej jest cokolwiek zrozumieć, gdy się nie ma wiedzy bazowej. Przestaje się odrabiać prace domowe, bo po prostu się nie chce lub nie potrafi się ich samodzielnie zrobić. Uczniowie łapią jakieś pojedyncze dobre oceny, zaliczają wyrwane z matematycznego kontekstu fragmenty materiału, przepisują zadania z internetu, aby zdać. I taka zabawa trwa przez całą szkołę podstawową i gimnazjum. A co z egzaminami? Nic. Egzaminów na poziomie klasy szóstej i gimnazjum nie da się przecież nie zdać. Wystarczy przyjść, podpisać arkusz i można w ogóle nie rozwiązywać zawartych w nim zadań. Można mieć 0 punktów z części matematycznej i kontynuować naukę na wyższym poziomie. Dopiero matury można nie zdać. I nagle się okazuje, że co czwarty maturzysta nie zalicza matematyki... MEN się budzi! I zamiast przyjrzeć się systemowi, który zdejmuje z dzieci odpowiedzialność za własną naukę i postępy, zwala wszystko na karb złego przygotowania merytorycznego nauczycieli.

Pamiętam, że matematyka była także moją zmorą. Nienawidziłam tego przedmiotu, bo musiałam mu poświęcać mnóstwo czasu. Miałam za nauczycieli takie Ewki, matematycznych wariatów, którzy potrafili wytłumaczyć najtrudniejsze zagadnienia, jednak gro pracy wykonywałam sama (lub z rodzicami) w domu. Zamiast grać na komputerze, bawić się z koleżankami, czytać książki - dziergałam słupki i zadania. By wyćwiczyć, by utrwalić. Z perspektywy dziecka, to był koszmar i pewnie gdyby rodzice odpuścili i mnie nie pilnowali - skończyłabym z niezdaną maturą. Jednak trud się opłacił, bo w pewnym momencie pokochałam ten przedmiot. Okazało się, że rozwiązywanie zadań może sprawiać frajdę, że można samemu dojść do rozwiązania problemu, że to wszystko jest łatwe i logiczne. Pod koniec szkoły podstawowej brałam nawet udział w olimpiadzie matematycznej... . Czy stresowałam się egzaminami do szkoły średniej? Tak, ale bardziej tymi z języka polskiego :). Ja, humanistka...

PS. Po zastanowieniu: pomysł MEN-u, by dokształcić nauczycieli matematyki może nie jest taki zły, o ile kolejna reforma oświaty nałoży na pedagogów obowiązek rozwiązywania arkuszy maturalnych za swoich uczniów. Same korzyści. Warto rozważyć. 

sobota, 26 lipca 2014

Nie mój cyrk, nie moje małpy.

- Co ty mi tu gadasz? - ryknęła na mnie moja Młodsza Siostra, która jeszcze przed chwilą przyszła do mnie bliska płaczu, błagając o radę w sprawie Młodego - Nie będziesz mi się tu wtrącać. Co ty możesz wiedzieć? To jest m_o_j_e  d_z_i_e_c_k_o!
No i proszę. Argument wszech czasów.

"Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania" (art. 48 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej  )

Moim zdaniem prawo rodziców do wychowania dziecka to jedna z najtrudniejszych kwestii we współczesnym świecie, tak dla rodziców, jak i dla wszystkich, którzy z rodzicami i ich pociechami mają do czynienia - nauczycieli, sąsiadów, sióstr, babć, pielęgniarek itd...itd...Współczesne społeczeństwo dało rodzicom niepodważalne prawo do wychowania swoich dzieci według własnego widzimisię. Mogą decydować o wszystkim, a wszelkie ingerencje osób zewnętrznych w ich pomysły na wychowanie, przyjmowane są wrogo. Ileż to razy słyszałam w swojej pracy: "To moje dziecko i pani nic do tego"? Ileż razy "walczyliśmy" z rodzicami, którzy zapatrzeni w swoje pociechy nie widzieli problemu narkotyków, wagarów, prostytucji... Wystarczy włączyć telewizję, by zobaczyć przykłady przekraczania prawa rodziców do dzieci. I wtedy pojawia się pytanie, gdzie byli inni ludzie? Sąsiedzi, pedagodzy, służby społeczne? Dlaczego nie reagowali? A no może dlatego, że gdy próbowali, te same media zarzuciły im "ingerencję w prawa rodziców"? Może dlatego, że agresywna matka nawrzeszczała w szkole na nauczycielkę, zagroziła kuratorem, a na koniec dodała "uświęcony" tekst: "to jest moje dziecko".  I koniec dyskusji. 
A dyskusja tutaj właśnie powinna się zacząć. Na poziomie mniej drastycznych sytuacji, na poziomie codziennych spotkań z rodzicami, takich jak moje i Siostry. Z jednej strony stoi mama - osoba najbliższa dziecku, kochająca je ponad życie i pragnąca wyłącznie jego dobra. Ktoś, kto intuicyjnie wie, co jest dla pociechy najlepsze. Jednocześnie jest to jednak osoba patrząca na swoją latorośl bardzo subiektywnie, często niezauważająca niektórych "oblicz" swojego dziecka, nie potrafiąca z racji bycia matką złapać dystansu. Z drugiej stoi ciotka (babcia, sąsiadka, pani w przedszkolu, inna mama itd...) - osoba patrząca na sytuację z dystansu, widząca błędy, oceniająca sprawy na chłodno, bez silnych emocji. Często jest to ktoś bardzo życzliwy matce i dziecku, bliski i pragnący ich dobra. 
I kto tu ma rację? Oczywiście nikt. Cała mądrość leży jak zawsze po środku, w umiejętności przyjęcia argumentów drugiej strony i rozważenia ich. Najtrudniejszym zadaniem rodziców jest nauczenie się słuchania innych, bez przesadnego nadymania się i oskarżania o wtrącanie się w nie swoje sprawy. I nie mówię tu o sytuacjach, gdy nawiedzona sąsiadka koniecznie namawia nas na posyłanie dziecka do kościoła, podczas gdy my jesteśmy buddystami lub gdy babcia wpycha w naszą pociechę kolejnego kotlecika. Wtedy zdecydowanie asertywność jest na miejscu. Mówię tu o sytuacjach, gdy "głupia ciotka" zauważa, że jej czteroletni siostrzeniec zaczyna mieć symptomy uzależnienia od telewizji, gdy "nadopiekuńcza babcia" wspomina, że niekonsekwencja rodziców szkodzi jej wnukowi, gdy "ta głupia koza" w przedszkolu sugeruje, że córeczka jest zbyt nieporadna jak na swój wiek. Prawdopodobnie żadna z tych osób nie chce podważyć kompetencji rodzica ani też mu dokopać. Po prostu z zewnątrz widzi się więcej i czasem można zapobiec jakiemuś poważnemu problemowi. Trzeba też mieć świadomość, że ludzie wokół nas mają różne doświadczenia, a czasem też wiedzę, której nam, rodzicom, brakuje. Teściowa wychowała swoje dzieci i może chce nas ustrzec przed swoimi błędami? Nauczyciel wie więcej o psychologii niż my i na pewno widział podobne przypadki, więc czemu nie skorzystać z jego doświadczeń?  I tu leży mądrość rodzica, by znaleźć granicę między wtrącaniem się, a konstruktywną pomocą.
Druga strona natomiast musi przyjąć, iż to nie my jesteśmy rodzicami i nie my odpowiadamy za wychowanie małego człowieka. Nie wolno nam ingerować w sprawy błahe, które nie zagrażają ani dziecku ani rodzinie.   Mnie osobiście pomaga stare powiedzonko - "nie mój cyrk, nie moje małpy" - nie ja decyduję w jakiej klatce siedzą, jakie zabawki się im daje, co dostają do miski, ale mogę zareagować, gdy widzę, że dzieje im się krzywda lub coś im zagraża. Mamy moralny obowiązek zwrócić rodzicowi uwagę na problem, który widzimy, wskazać jego konsekwencje. Możemy powiedzieć mu o błędach, które dostrzegamy w jego działaniach i naszych doświadczeniach z tym związanych. Jeśli trafimy na rozsądną osobę, można będzie nawiązać dialog i połączyć nasz obiektywizm, z jego miłością i "władzą" sprawczą. I to jest chyba klucz do działania "dla dobra dziecka".