sobota, 26 lipca 2014

Nie mój cyrk, nie moje małpy.

- Co ty mi tu gadasz? - ryknęła na mnie moja Młodsza Siostra, która jeszcze przed chwilą przyszła do mnie bliska płaczu, błagając o radę w sprawie Młodego - Nie będziesz mi się tu wtrącać. Co ty możesz wiedzieć? To jest m_o_j_e  d_z_i_e_c_k_o!
No i proszę. Argument wszech czasów.

"Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania" (art. 48 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej  )

Moim zdaniem prawo rodziców do wychowania dziecka to jedna z najtrudniejszych kwestii we współczesnym świecie, tak dla rodziców, jak i dla wszystkich, którzy z rodzicami i ich pociechami mają do czynienia - nauczycieli, sąsiadów, sióstr, babć, pielęgniarek itd...itd...Współczesne społeczeństwo dało rodzicom niepodważalne prawo do wychowania swoich dzieci według własnego widzimisię. Mogą decydować o wszystkim, a wszelkie ingerencje osób zewnętrznych w ich pomysły na wychowanie, przyjmowane są wrogo. Ileż to razy słyszałam w swojej pracy: "To moje dziecko i pani nic do tego"? Ileż razy "walczyliśmy" z rodzicami, którzy zapatrzeni w swoje pociechy nie widzieli problemu narkotyków, wagarów, prostytucji... Wystarczy włączyć telewizję, by zobaczyć przykłady przekraczania prawa rodziców do dzieci. I wtedy pojawia się pytanie, gdzie byli inni ludzie? Sąsiedzi, pedagodzy, służby społeczne? Dlaczego nie reagowali? A no może dlatego, że gdy próbowali, te same media zarzuciły im "ingerencję w prawa rodziców"? Może dlatego, że agresywna matka nawrzeszczała w szkole na nauczycielkę, zagroziła kuratorem, a na koniec dodała "uświęcony" tekst: "to jest moje dziecko".  I koniec dyskusji. 
A dyskusja tutaj właśnie powinna się zacząć. Na poziomie mniej drastycznych sytuacji, na poziomie codziennych spotkań z rodzicami, takich jak moje i Siostry. Z jednej strony stoi mama - osoba najbliższa dziecku, kochająca je ponad życie i pragnąca wyłącznie jego dobra. Ktoś, kto intuicyjnie wie, co jest dla pociechy najlepsze. Jednocześnie jest to jednak osoba patrząca na swoją latorośl bardzo subiektywnie, często niezauważająca niektórych "oblicz" swojego dziecka, nie potrafiąca z racji bycia matką złapać dystansu. Z drugiej stoi ciotka (babcia, sąsiadka, pani w przedszkolu, inna mama itd...) - osoba patrząca na sytuację z dystansu, widząca błędy, oceniająca sprawy na chłodno, bez silnych emocji. Często jest to ktoś bardzo życzliwy matce i dziecku, bliski i pragnący ich dobra. 
I kto tu ma rację? Oczywiście nikt. Cała mądrość leży jak zawsze po środku, w umiejętności przyjęcia argumentów drugiej strony i rozważenia ich. Najtrudniejszym zadaniem rodziców jest nauczenie się słuchania innych, bez przesadnego nadymania się i oskarżania o wtrącanie się w nie swoje sprawy. I nie mówię tu o sytuacjach, gdy nawiedzona sąsiadka koniecznie namawia nas na posyłanie dziecka do kościoła, podczas gdy my jesteśmy buddystami lub gdy babcia wpycha w naszą pociechę kolejnego kotlecika. Wtedy zdecydowanie asertywność jest na miejscu. Mówię tu o sytuacjach, gdy "głupia ciotka" zauważa, że jej czteroletni siostrzeniec zaczyna mieć symptomy uzależnienia od telewizji, gdy "nadopiekuńcza babcia" wspomina, że niekonsekwencja rodziców szkodzi jej wnukowi, gdy "ta głupia koza" w przedszkolu sugeruje, że córeczka jest zbyt nieporadna jak na swój wiek. Prawdopodobnie żadna z tych osób nie chce podważyć kompetencji rodzica ani też mu dokopać. Po prostu z zewnątrz widzi się więcej i czasem można zapobiec jakiemuś poważnemu problemowi. Trzeba też mieć świadomość, że ludzie wokół nas mają różne doświadczenia, a czasem też wiedzę, której nam, rodzicom, brakuje. Teściowa wychowała swoje dzieci i może chce nas ustrzec przed swoimi błędami? Nauczyciel wie więcej o psychologii niż my i na pewno widział podobne przypadki, więc czemu nie skorzystać z jego doświadczeń?  I tu leży mądrość rodzica, by znaleźć granicę między wtrącaniem się, a konstruktywną pomocą.
Druga strona natomiast musi przyjąć, iż to nie my jesteśmy rodzicami i nie my odpowiadamy za wychowanie małego człowieka. Nie wolno nam ingerować w sprawy błahe, które nie zagrażają ani dziecku ani rodzinie.   Mnie osobiście pomaga stare powiedzonko - "nie mój cyrk, nie moje małpy" - nie ja decyduję w jakiej klatce siedzą, jakie zabawki się im daje, co dostają do miski, ale mogę zareagować, gdy widzę, że dzieje im się krzywda lub coś im zagraża. Mamy moralny obowiązek zwrócić rodzicowi uwagę na problem, który widzimy, wskazać jego konsekwencje. Możemy powiedzieć mu o błędach, które dostrzegamy w jego działaniach i naszych doświadczeniach z tym związanych. Jeśli trafimy na rozsądną osobę, można będzie nawiązać dialog i połączyć nasz obiektywizm, z jego miłością i "władzą" sprawczą. I to jest chyba klucz do działania "dla dobra dziecka".


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz