poniedziałek, 28 lipca 2014

Kosmiczny pomysł na matematykę

Czy nie macie czasem wrażenia, że istoty zasiadające we wszelakich instytucjach oświatowych pochodzą z innej, odległej planety? Ba! Galaktyki!?  Posunęłabym się nawet do stwierdzenia, że zachowują się tak, jakby dopiero co zostały zrzucone na Ziemię i za wszelką cenę starały się a) wprowadzić własne kosmiczne porządki b) wyważać dawno otwarte drzwi c) pokombinować coś z czasem i dostosować zmieniający się świat do swoich wyobrażeń sprzed tysiąca lat świetlnych. 
- Masz, czytaj - psiapsióła podsunęła mi pod nos artykuł o wynikach matury z matematyki - to skandal.
- Matura?
- Nie, pomysły naszych władz oświatowych.
Przeczytałam i dowiedziałam się, że za niskie wyniki naszych wybitnych maturzystów odpowiedzialni są...nauczyciele. Ano. To my źle uczymy, nie mamy odpowiednich kompetencji i zniechęcamy biedne dzieciątka do nauki. Dlatego też trzeba zwalić na łeb nauczycielom kolejne absurdalne szkolenia, za które jakaś szycha zgarnie grubą kasę. To tak w skrócie.
Spojrzałam na Ewkę. Hmmm...już na pierwszy rzut oka widać było, że jest winna. Niska, niepozorna blondyneczka. Co ona może wiedzieć o matematyce? A te jej studia? Książka o metodyce nauczania przedmiotów ścisłych, która, wydana w Holandii, robi tam furorę, jako jeden z najciekawszych pomysłów pedagogicznych? Na świadków oskarżenia można jeszcze powołać tych wszystkich olimpijczyków i laureatów konkursów, których ma na koncie. No ale co to kogo obchodzi. Raport MEN-u prawdę Ci powie. Ewka jest niedokształconą paniusią od matematyki i tyle.
Ile jest takich Ewek? Nie mam pojęcia. Osobiście znam ich naprawdę wiele. Świetnie przygotowani, twórczy pedagodzy, pełni pasji i zaangażowania, poszukujący nowych metod w zmieniającej się rzeczywistości. Są też matematycy - rzemieślnicy, których również bardzo cenię. Nie mają tego błysku w oku, inwencji pedagogicznej, ale doskonale uczą i tłumaczą wszelkie matematyczne zagadnienia. A że pracują metodami tradycyjnymi? To nie grzech. Oczywiście, jak w każdym zawodzie i tu zdarzają się  pomyłki - ludzie przypadkowi, nienadający się do danej profesji, ale nie sądzę, by było ich aż tylu, by w znaczący sposób wpływać na ogólnopolskie wyniki matur. W każdym razie wszyscy oni, niezależnie od swoich zdolności i "kompetencji", trafiają do klasy, gdzie przychodzi im się zmierzyć z trzydziestką dzieciaków o różnych możliwościach, dysfunkcjach  i rozmaitym "zapleczu" domowym. Tę bandę łączy jedno - coraz bardziej powszechna dziś niechęć do wysiłku. A matematyka to niestety wymagająca dziedzina. Tu nie wystarczy coś tam przeczytać, poobserwować, zrobić jedno zadanko na kolanie. Nie. Tu trzeba wkuć na blachę tabliczkę mnożenia. Znać wzory. Pamiętać zależności. A na koniec  usiąść na tyłku i rozwiązać mozolnie setki zadań. Komu by się chciało?
Nawet najlepszy nauczyciel, dysponujący najnowocześniejszymi pomocami dydaktycznymi nie nauczy matematyki w klasie trzydziestoosobowej  przez 45 minut. Tu potrzeba współpracy z domem, motywowania przez rodziców, pilnowania, by dziecko zrobiło pracę domową, by nauczyło się porządnie tabliczki mnożenia. I to od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Potem na wyrabianie nawyków jest już za późno.
Do starszych klas szkoły podstawowej idą dzieci, które nie potrafią podstawowych rzeczy - czasem nawet dodawać i odejmować, o mnożeniu nie wspomnę. Trafiają do klasy IV, bo przecież nie można zostawić dziecka na drugi rok w nauczaniu początkowym bez zgody rodziców. A rodzice są różni. Ci rozsądni się zgodzą na drugoroczność  lub zaangażują w pomoc potomkowi. A reszta idzie dalej. Tu pojawia się problem zniechęcenia - kończą się oceny opisowe i dzieciaki zaczynają dostawać stopnie. Materiał jest coraz trudniejszy, braki coraz większe i coraz trudniej jest cokolwiek zrozumieć, gdy się nie ma wiedzy bazowej. Przestaje się odrabiać prace domowe, bo po prostu się nie chce lub nie potrafi się ich samodzielnie zrobić. Uczniowie łapią jakieś pojedyncze dobre oceny, zaliczają wyrwane z matematycznego kontekstu fragmenty materiału, przepisują zadania z internetu, aby zdać. I taka zabawa trwa przez całą szkołę podstawową i gimnazjum. A co z egzaminami? Nic. Egzaminów na poziomie klasy szóstej i gimnazjum nie da się przecież nie zdać. Wystarczy przyjść, podpisać arkusz i można w ogóle nie rozwiązywać zawartych w nim zadań. Można mieć 0 punktów z części matematycznej i kontynuować naukę na wyższym poziomie. Dopiero matury można nie zdać. I nagle się okazuje, że co czwarty maturzysta nie zalicza matematyki... MEN się budzi! I zamiast przyjrzeć się systemowi, który zdejmuje z dzieci odpowiedzialność za własną naukę i postępy, zwala wszystko na karb złego przygotowania merytorycznego nauczycieli.

Pamiętam, że matematyka była także moją zmorą. Nienawidziłam tego przedmiotu, bo musiałam mu poświęcać mnóstwo czasu. Miałam za nauczycieli takie Ewki, matematycznych wariatów, którzy potrafili wytłumaczyć najtrudniejsze zagadnienia, jednak gro pracy wykonywałam sama (lub z rodzicami) w domu. Zamiast grać na komputerze, bawić się z koleżankami, czytać książki - dziergałam słupki i zadania. By wyćwiczyć, by utrwalić. Z perspektywy dziecka, to był koszmar i pewnie gdyby rodzice odpuścili i mnie nie pilnowali - skończyłabym z niezdaną maturą. Jednak trud się opłacił, bo w pewnym momencie pokochałam ten przedmiot. Okazało się, że rozwiązywanie zadań może sprawiać frajdę, że można samemu dojść do rozwiązania problemu, że to wszystko jest łatwe i logiczne. Pod koniec szkoły podstawowej brałam nawet udział w olimpiadzie matematycznej... . Czy stresowałam się egzaminami do szkoły średniej? Tak, ale bardziej tymi z języka polskiego :). Ja, humanistka...

PS. Po zastanowieniu: pomysł MEN-u, by dokształcić nauczycieli matematyki może nie jest taki zły, o ile kolejna reforma oświaty nałoży na pedagogów obowiązek rozwiązywania arkuszy maturalnych za swoich uczniów. Same korzyści. Warto rozważyć. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz