poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Podwórkowa edukacja

Pewnej leniwej niedzieli siedzieliśmy rodzinką w domu i zastanawialiśmy się, co ze sobą zrobić. A może spacer? Kino? Basen?
- O! Już wiem! - wykrzyknęłam radośnie - chodźcie, pojedziemy rowerami na Pragę, pokażę wam moje podwórko!
- A po co? - spytał zaskoczony Aktualny Mężczyzna, a Siostrzenica, zbuntowana dziesięciolatka wydęła z dezaprobatą usteczka.
No tak. Co taki "bananowy chłopczyk", wychowany w willowej dzielnicy może wiedzieć o podwórku na Pradze Północ? 
- Nie pytajcie, tylko chodźcie - zarządziłam - zabiorę was w podróż sentymentalną.



*  *  *  *  *
Wczesne lata podstawówki spędziłam w bloku na warszawskiej Pradze, w mieszkaniu, w którym jako dzieci mieszkały moja matka i ciotka.Później kwatera była wynajmowana, aż do czasu, gdy zamieszkałam tam z rodzicami.  Sześć pięter, sześć klatek - wszyscy się znali, wielu mieszkańców pamiętało moich dziadków, wiele koleżanek matki żyło tam nadal z rodzinami. Tak więc wokół były same ciocie i wujkowie. No i oczywiście spora gromadka dzieciaków, mniej więcej w moim wieku. 
I było podwórko - osłonięte z trzech stron ścianami budynku, z wąską uliczką przejazdową i "małpim gajem", obrośnięte jakimiś ozdobnymi krzakami, które stwarzały naturalne środowisko do zabaw w dom i sklep.  Daleko mu było do dzisiejszych, super bezpiecznych placów zabaw. Na środku podwórka znajdowała się piaskownica, w której babrały się najmniejsze dzieci, razem z psami, kotami i gołębiami. Nie pytajcie, co można było znaleźć w piachu. Nikt się tym jednak bardzo nie przejmował i maluchy bawiły się w najlepsze lepiąc babki i "upiększając" je kawałkami gruzu, pordzewiałymi kapslami, ptasimi piórami a czasem jak sie trafiło - psią kupą.
Obok stały jakieś drabinki do wspinaczki. Pamiętam, że nikt się na nich nie bawił, bo ustawiono je w najbardziej widocznym miejscu podwórza, zupełnie bez sensu. Obok nich była jeszcze rozklekotana, stalowa karuzela, z powyginanym wszystkim, co tylko dało się wygiąć. Ten dziwny przyrząd zwabiał dzieciarnię tylko wtedy, gdy jakiś miejscowy osiłek sprawdzał, jak bardzo da się rozkręcić karuzelę przy pełnym obciążeniu, przy czym należy zauważyć, ze pełne obciążenie zakładało nie tylko pasażerów w siodełkach, ale także wiszących na wszystkich możliwych prętach.
Wyposażenie podwórka stanowiła jeszcze huśtawka, wielka stalowa konstrukcja ustawiona w cieniu drzew. Ulubionym zajęciem dzieciaków było huśtanie się "aż do gałęzi" czyli bujanie się tak intensywnie, że cała konstrukcja huśtawki trzęsła się na wszystkie strony (aż dziw, że to się nigdy nie przewróciło) i można było dotknąć nogami gałęzi pobliskiej jarzębiny. No i oczywiście zeskoczyć z rozpędzone zabawki na klepisko. O! Tu odbywały się prawdziwe zawody, kto skoczy dalej...  
Fajnym miejscem zabaw była jeszcze ściana z zabezpieczonymi kratami oknami od zaplecza apteki. Tu można było do woli walić piłką o ścianę i nikt się nie czepiał. Zaplecze apteki spełniało tez funkcję bazy do zabaw w podchody i chowanego.
Jednak centrum całego podwórka był trzepak, a raczej... całe trzepakowe królestwo. Trzeba wam wiedzieć, że mogliśmy się poszczycić najfajniejszym trzepakiem w okolicy. Był do całkiem spory kawałek przestrzeni, ogrodzony konstrukcjami z rur, na którym stały  aż dwa trzepaki. Znajdowała się tam jeszcze ławeczka do położenia dywanu oraz dość wysokie krawężniki. Zaraz obok był "małpi gaj" z niezliczoną ilością pieńków i  wystających z ziemi kamulców wszelakich. Najfajniejsze było to, że trzepak oddzielała od podwórka przejazdowa uliczka, tak wiec był miejscem odosobnionym i ukrytym przed rodzicielskim okiem., nic więc dziwnego, że to właśnie tam kwitło życie towarzyskie.
Trzepaki oczywiście służyły do celów akrobatycznych. Fikołki w przód i w tył, na górnym drążku, na dolnym lub przeplatane, z zejściem na ziemię. Wszelkie zwisy i przewiechy, wspinanie się. Myślę, że znaliśmy co najmniej  kilkanaście różnych technik zwieszania się z tego urządzenia. I nikt się nie przejmował niezliczoną ilością guzów, otarć i innych obrażeń wynikających z faktu, że trzepaki ustawione były na betonie. Nikt nie płakał, nawet jak zaliczył upadek z górnego drążka połączony z przystankiem na drążku dolnym. Każdy trzymał fason - zrywał się szybko z gleby, rozcierał obolałą część ciała albo przyklejał liść na krwawiące otarcie i z powrotem ładował się na swoją grzędę.
Naszą ulubioną zabawą była gra w "Ziemię". Był to rodzaj ciuciubabki, połączony z berkiem i  akrobatyką. Osoba, która kryła, odwracała się tyłem do przestrzeni trzepakowej i liczyła do 10. W tym czasie reszta graczy zajmowała jakieś pozycje tak, by nie dotykać stopami ziemi. Można było zawisnąć na trzepaku, stanąć na kamieniu, pieńku lub krawężniku. Szukający odwracał się i z zamkniętymi oczami musiał znaleźć jakaś osobę i ją rozpoznać. Utrudnieniem było to, że wszyscy gracze mogli uciekać przez kryjącym, ale tylko tak, by nie dotykać ziemi. Oczywiście, można było zaryzykować i przebiec po gruncie, ale jeśli szukający krzyknął wtedy "ziemia" - byliśmy złapani i trzeba było kryć. Zabawa była przednia, bo nasz trzepak zapewniał wiele możliwości bycia ponad ziemią. Można było w niewielkiej przestrzeni przemieszczać się i po trzepakowych konstrukcjach, i po krawężnikach, i po pieńkach i...po ziemi. 
Wąska uliczka na naszym podwórku notorycznie zamieniała się w boisko. Najczęściej było to pole do badmintona, w którego rżnęliśmy namiętnie całe lato. Nawet zmrok nam nie przeszkadzał, bo boisko delikatnie oświetlały latarnie wiszące na ścianach budynku. Rakietki i lotki miały chyba tylko 2 osoby na podwórku, ale nikomu to nie przeszkadzało. Urządzaliśmy całe mistrzostwa w tę grę, graliśmy pojedynczo i w debla. Bez siatki, na polach wyznaczanych krokami i rysowanych kawałkiem cegły. Badminton skupiał wszystkich. Losowana była kolejność i składy. Ktoś tam prowadził zapiski, ktoś inny sędziował, jedni grali, inni siedząc na okolicznych murkach - kibicowali. I tak życie sportowe i społeczne kwitło wokół dwóch kompletów rakiet i kilku lotek.
Drugą grą, która rozpalała naszą energię, były dwa ognie. Graliśmy w to zawsze, gdy tylko się dało, urządzając dodatkowo zawody między podwórkami. W zabawie  uczestniczyły 2 drużyny, w których należało wybrać "matkę". "Matka" danej drużyny ustawiała się za boiskiem drużyny przeciwnej. Gra polegała  na wzajemnym "zbijaniu się" piłką. Graczom nie wolno było wychodzić poza granice boiska. "Zbity" czyli uderzony piłką gracz schodził z boiska. Gdy wszyscy z danej drużyny zostali "zbici" na pole boiska wchodził gracz "matka". Wygrywała drużyna, której gracze pozostali na boisku. To były prawdziwe bitwy, podczas których "trup" słał się gęsto. 
Bardzo lubiliśmy też grywać w "wojnę", chociaż niezbyt podobało się to naszym rodzicom, którym notorycznie ginęły noże z ostrymi czubkami. Na kawałku ziemi, najlepiej w "małpim gaju", rysowało się duży okrąg, symbolizujący kulę ziemską i dzieliło się na tyle równych części, ilu było graczy. Jedna z osób rzucała scyzorykiem/ nożem tak, by wbił się on w ziemię, w polu przeciwnika. Następnie trzeba było, nie ruszając się z miejsca, odciąć linią kawałek terytorium przeciwnika tak, by linia przechodziła przez ślad po nożu. Rzucało się do skuchy, czyli momentu w którym nóż się nie wbił lub gracz nie wcelował w pole "wroga". Graliśmy w wojnę namiętnie, od szlachetnego wieku ok. 7 lat. I o dziwo, nigdy nie słyszałam, aby ktokolwiek zrobił sobie podczas tej zabawy krzywdę. Wiedzieliśmy, że trzeba uważać na siebie oraz na kolegów i tyle. Scyzoryki stanowiły integralną część zabaw na podwórku i nikt się temu nie dziwił.

*  *  *  *  *
Kiedy weszłam na swoje dawne podwórko, wydało mi się straszliwie małe i obce. Stałam chwilę i zastanawiałam się, co wywołało to uczucie obcości. I nagle zrozumiałam. Na podwórku panowała przeraźliwa cisza. Było niedzielne popołudnie, środek lata, a podwórko było całkowicie opustoszałe. Żadnych dzieci, żadnych babć-sąsiadek na ławkach ustawionych wokół piaskownicy, żadnych psów. Zniknęło wszystko, co pamiętam. Nie ma drabinek ani karuzeli, nie ma huśtawki ani wysokich drzew jarzębiny. Wycięto krzaki, w których zakładaliśmy domy dla lalek i chowaliśmy swoje skarby. "Małpi gaj" również wycięto. Ogrodzono i zrobiono tam parking. Nie ma także piaskownicy - zamiast niej środek podwórka zdobi klomb z roślinnością znikomej atrakcyjności. Trzepak zlikwidowano i zamiast niego powstała zamykana śmietnikowa altana...Na murze, o który odbijaliśmy piłkę, by grać w "kangura", zawisła tabliczka z zakazem. Czyżby w bloku, w którym żyje 120 rodzin nie było dzieci? Ależ są...Nawet mieszka tu nadal kilka moich koleżanek z dzieciństwa ze swoimi pociechami. Cóż się więc takiego stało, że podwórko jest puste?
Powodów można wskazać wiele. Od wirtualnej rzeczywistości po nieżyczliwych sąsiadów.  Moim zdaniem to nie jest wina wirtualnej rzeczywistości czy mediów, bo dziecko zawsze będzie wolało kontakt z drugim dzieckiem niż samotne tkwienie przed telewizorem czy komputerem. Winni jesteśmy my, rodzice. Czyż nie sprawdzamy chorobliwie bezpieczeństwa na placu zabaw i atestów urządzeń?  Sprawdzamy. Szukamy placów zabaw wyłożonych matami kauczukowymi, by nasze maleństwo przypadkiem nie nabiło sobie guza. Nie pamiętamy, że sami najchętniej wieszaliśmy się na nieatestowanych trzepakach. Czyż nie zabraniamy się bawić dzieciom ostrymi narzędziami? Zabraniamy. A tymczasem sami rżnęliśmy w pikuty, w "wojnę" lub po prostu rzucaliśmy do celu. I jakoś nic się nikomu nie stało. Przeżyliśmy. Czy nie chronimy pociech przed "złym towarzystwem"? Oczywiście, że tak. Tymczasem na naszym podwórku bawił się ramię w ramię syn pijaka, złote dziecko badylarza i córka profesora. I jakoś nie trafiliśmy wszyscy do jednej, więziennej celi. Ba, nawet większość z nas wyszła na ludzi. Czy nie chcemy chronić dzieci przed wszelkiej maści zboczeńcami? Chcemy. Tylko nie pamiętamy, że nasi rodzice też to robili. Uczyli, żeby nie rozmawiać  z obcymi, nie brać od nich słodyczy, nie chodzić nigdzie z osobami, których się dobrze nie zna. I tak robiliśmy. A nawet pilnowaliśmy się nawzajem i gdy działo się coś niepokojącego, biegliśmy zawiadomić dorosłych. Dlaczego więc naszym dzieciom budujemy szklaną klatkę i nie pozwalamy uczyć się życia oraz relacji społecznych w naturalnym środowisku, wśród różnych ludzi? Dlaczego chronimy je przed zdobywaniem doświadczenia na własnej skórze, kosztem guzów i pozdzieranych kolan? Dlaczego nie pozwalamy im być odpowiedzialnymi za siebie i swoich rówieśników? Nie mam pojęcia.

*  *  *  *  *
- Wow! Ale fajnie! Ciotka, gdzie ty się tego nauczyłaś? - podsumowała moja zmanierowana Siostrzenica, gdy wykonałam jedną z trzepakowych ewolucji na sprzęcie odnalezionym na jakimś  praskim podwórku.
- Jak to gdzie!? Na podwórku! Chodź, nauczę cię. 
I zawisłyśmy  jak dwa nietoperze głowami w dół.
Ku chwale podwórkowej edukacji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz