HOLOUBEK I KOPEREK
czyli brać czy nie brać
Światło gaśnie. Zapada cisza. Tak właśnie
zaczyna się najtrudniejszy sprawdzian dla dorosłych – dziecięcy konkurs teatralny. Tu, w świetle
reflektorów widać wszystko. Czy pedagog potrafił zbudować spójną i pewną siebie
grupę? Czy stworzył miejsce dla jej kreatywności i potencjału, czy też zamknął
ją w sztywne ramy swojej prywatnej wizji? Każdy ruch, każde słowo małego aktora
stanowią o jakości pracy pedagogicznej. I znaczą więcej niż wszystkie dyplomy i
kursy świata.
Konkursy są także wyzwaniem dla tych,
którzy podjęli się je oceniać i kategoryzować na lepsze i gorsze. To, czy jury zda
egzamin, wcale nie zależy od wiedzy i doświadczenia teatralnego. Tu nie liczy
się teoria reżyserii ani praktyka dykcji. Na pierwszy plan wysuwa się
pedagogika.
Jakiś czas temu miałam okazje przyglądać
się pewnemu konkursowi teatralnemu dla dzieci. Wiosenne święto radości!
Kolorowe kostiumy, dekoracje, prawdziwa scena i ...prawdziwe emocje młodych
adeptów Melpomeny. I wszystko byłoby cudnie, gdyby nie dorośli, którzy jak
wiadomo widzą kapelusz, a nie węża boa i słonia.
Rzeczony konkurs w środowisku nosi
przydomek „prestiżowy" i uważa się za sukces zdobycie w nim chociażby
wyróżnienia. Organizatorzy zatroszczyli się o długą listę patronów (na
plakatach pojawiły się nazwy profesjonalnych teatrów) oraz o specjalistów w składzie
jury. Spektakle mieli zatem oceniać znany reżyser, aktorka serialowa, pani
doktor z uczelni teatralnej zajmująca się dykcją oraz kompozytor. Zacne grono -
pomyślałam widząc w mailu wytłuszczone nazwiska.
Jednak już po pierwszym pokazie
przekonałam się, że mam do czynienia z „zacnym gronem" ignorantów
pedagogicznych. Po występie rozentuzjazmowane dzieciaki wpadły do sali, w
której jury omawiało spektakle. Panie nauczycielki napomniały podopiecznych,
żeby pilnie słuchali „mądrych ludzi, bo oni znają się na teatrze".
Marchewki, szczypiorki i kukurydza zasiadły na dużo za dużych krzesłach i z
rozdziawionymi buziami śledziły każdy ruch serialowej Anki. I wtedy „zacne
grono" przemówiło, obrzucając krytyką wszystko, co się da. Pani doktor
objechała brukselkę, że nie wymawia poprawnie "r", pan kompozytor
przyczepił się, że chór groszków nie śpiewał czysto, aktorka powiedziała
selerowi, że jego gra była nudna (bez eufemizmów), a znany reżyser wytknął
instruktorkom, że nie zachowały dyscypliny na scenie. Siedziałam z boku i
obserwowałam, jak z każdym słowem uśmiechy na twarzach dzieci zmieniają się w
coraz większe podkówki. Gdy w końcu cebulka zaczęła chlipać, jury uznało „omówienie"
za zakończone i opuściło salę, zostawiając panie nauczycielki z dwudziestką
bliskich płaczu maluchów.
W tym momencie stało się dla mnie jasne,
dlaczego tak często podczas konkursów teatralnych organizatorzy unikają spotkań z zespołami i omówień spektakli. Dzieciaki
dostają tylko informację „wygraliśmy – przegraliśmy”. Cały ciężar wyjaśnień
oddaje się pedagogowi prowadzącemu grupę, niech się martwi. Tylko, że często on
sam nie rozumie werdyktu i nie wie, co powinien przekazać swoim podopiecznym. A
przecież to właśnie informacja zwrotna ma w tym wszystkim największe znaczenie.
Wskazanie mocnych i słabych stron, określenie kierunku, w którym zespół
powinien podążać. To jest rola jury.
Ku mojemu przerażeniu kolejne spotkania oceniające wyglądały
podobnie. Przy trzecim omówieniu nie wytrzymałam i zapytałam, czy ktokolwiek z
szacownego jury pracował z dziećmi i ma chociaż blade pojęcie o pedagogice
teatru. Obrzucono mnie pogardliwym spojrzeniem i poinformowano, że to
nieistotne, bo teatr to teatr.
Otóż nie, Szacowni Jurorzy Konkursów
Teatralnych dla Dzieci. Między teatrem profesjonalnym a dziecięcym/
młodzieżowym jest przepaść. Techniki tworzenia spektakli w teatrze zawodowym
całkowicie nie sprawdzają się w amatorskim. Inna jest specyfika pracy z
aktorem, bo inne są możliwości występujących. Jednak najważniejszą różnicą jest
cel. Teatr profesjonalny stworzono, by zachwycić widza, stworzyć dzieło sztuki,
podczas gdy teatr szkolny ma przede wszystkim rozwijać małego człowieka.
Przedstawienie jest tylko produktem ubocznym, nie celem samym w sobie. Trzeba
być ignorantem do kwadratu, by wg tych samych kryteriów oceniać Holoubka i
Krzysia-Koperka. Krzyś-Koperek nie musi być mistrzem dykcji ani perfekcyjnie
panować nad ruchem. Ma rozumieć sens pracy zespołowej, nauczyć się radzić sobie
ze stresem i tremą, a przede wszystkim świetnie się bawić i pokochać
teatr.
Ku mojej radości coraz więcej jest
pedagogów, którzy potrafią z mistrzowską precyzją wykorzystywać metody
teatralne. Rzadko spotyka się już „teatry tresowanych małpek", w
których dziecko jest tylko narzędziem do przekazu wizji „pani reżyser". Akademie
i klepanie wierszyków wróciły na swoje miejsce, czyli do sal gimnastycznych, i nie
nazywa się ich „teatrem". Żaden rozsądny instruktor nie próbuje
przenosić teatru profesjonalnego na grunt szkoły, bo to pierwszy krok w
stronę porażki pedagogicznej i artystycznej.
Po udziale w „prestiżowym" konkursie
został niesmak i pytanie, które wielokrotnie słyszałam od pedagogów
prowadzących teatry szkolne: brać czy nie brać udziału w konkursach? Kiedy
patrzę na przygotowane przez dzieciaki przedstawienia, nie mam wątpliwości -
brać. Możliwość wystąpienia na prawdziwej scenie, oglądanie spektakli innych
grup, radość wygranej i łzy porażki - są bezcenne. Warto uczyć maluchy, że w
teatrze jak w życiu, raz się wygrywa a raz przegrywa, że nasza praca nie musi
się podobać wszystkim, że inni robią ciekawe rzeczy. Nawet krytyczną ocenę
jury można przekuć w ciekawą lekcję wychowawczą i nauczyć, jak ważne jest
przemyślane ocenianie innych.
Spotkania z jury są dla dzieci ważnym
przeżyciem i uważam, że nie warto z nich rezygnować. Powinniśmy jednak wymagać
od organizatorów konkursów, by do współpracy zapraszali osoby, które oprócz
nazwiska mają doświadczenie i ogromne wyczucie pedagogiczne. To nie rywalizacja
konkursowa stanowi problem, tylko to, w jaki sposób my, dorośli, ją
zorganizujemy.
Konkursy teatralne to szansa na zobaczenie
masy fantastycznych spektakli, które bez tego prawdopodobnie nigdy nie
ujrzałyby światła dziennego i pozostały zamknięte w murach szkoły. I niezależnie
od tego, co twierdzą „specjaliści", naprawdę są to bardzo ciekawe i
artystycznie wartościowe przedstawienia, których nie powstydziłby się teatr
profesjonalny.
Do końca życia nie zapomnę „Śpiącej
królewny" zagranej przez przedszkolaki (czterolatki). Instruktorka
wykorzystała do stworzenia dekoracji kolorowe kubiki, a za rekwizyty posłużyły
akcesoria kuchenne. Cała sala dorosłych widzów siedziała z rozdziawionymi
ustami, nie mogąc się nadziwić perfekcji przedstawienia. A dzieciaki przez
godzinę bawiły się w najlepsze. Widząc to, nie miałam wątpliwości, że ten
pedagog zdał swój egzamin z wyróżnieniem.